Test gry Artifact
Po tygodniu od premiery liczba grających spadła o 60 proc. – i to mimo tego, że użytkownicy są zgodni, że jako nowatorska karcianka Artifact nie ma sobie równych. Gdzie indziej szukać potrójnej planszy?
W grze używamy jednej talii i dobieramy kartoniki na tę samą rękę. Jednostki i większość zaklęć można jednak zagrać wyłącznie na część planszy, która jest w danej chwili aktywna. To, co da się zrobić, zależy od liczby pozostałych punktów many – liczonych osobno dla każdej wieży – i koloru bohaterów, którzy aktualnie przebywają w alei. Karty są bowiem przypisane do czterech barw – czarny specjalizuje się w mordowaniu herosów, czerwony ma w szeregach jednostki o lepszych statystykach, zielony mnoży słabsze oddziały i je wzmacnia, a niebieski np. zabija wszystko na stole.
Wymiana obrażeń polega na prostym zderzaniu się ze sobą jednostek, ale uwzględnia modyfikatory takie jak pancerz i odbijanie ciosów. Komplikuje ją też pozycja walczących, bo herosi „zrzucani” na aleję lądują w przypadkowych miejscach, z wież wypadają sojusznicze stworki i istnieje ryzyko, że gra zmieni kierunek ataków. Baza ponad trzystu kart, a także zdolności bohaterów i wpływ minitalii z kupowanym między rundami ekwipunkiem sprawiają, że każdy mecz przebiega inaczej. Na szczęście ciężar decyzji maleje za sprawą doskonale zaprojektowanego, czytelnego interfejsu i spójnych, uzupełnionych wskazówkami opisów kart. Zabawę uprzyjemniają też animacje zaklęć i harce fruwających nad planszą stworków.
Gdzie problem? Valve nie tylko odrzuciło typowy dla gatunku model free-to-play, zmuszając do zakupu pakietu startowego (w tym dziesięciu paczek z kartami), ale i zarezerwowało nagrody dla tych, którzy chcą płacić za udział w miniturniejach. Wynika to stąd, że inaczej niż konkurencja Artifact pozwala odsprzedawać karty innym graczom. Bez wpisowego trzeba zapomnieć o otwieraniu nowych paczek – gra się dla satysfakcji. Wypada wszak zaznaczyć, że darmowe są też drafty – turnieje, w których gra się talią złożoną na poczekaniu.