Test gry Devil May Cry 5
Nie jest to gra, która zaskoczy kojarzonym z większością poprzedników wysokim poziomem trudności. Twórcy widać postawili na to, by nowi i nieotrzaskani z demonami nie odbili się z hukiem od wymagającej walki. Ta pojawia się dopiero po pierwszym ukończeniu gry – ale nawet na średnim poziomie trudności można się tu świetnie bawić.
Dante i Nero koszą demony bronią białą i palną, każdy jednak ma dodatkowo coś własnego – Nero przykładowo stworzone przez uroczą pomagierkę protezy demonicznego przedramienia, które zostało mu zabrane na początku gry. Na tle bohaterów z blond czuprynami ciemnowłosy V wygląda osobliwie – atakuje bowiem nie za pomocą broni, a... demonicznych chowańców w postaci gryfa czy pumy.
Pozytywnie zaskakuje lekko serwowana historia. To ponownie mieszanina nieco pogmatwanych koligacji rodzinnych, humoru i dezynwoltury głównych bohaterów. Stoi to niejako w kontraście do niezbyt odkrywczo ciosanych kolejnych lokacji w grze, które dość szybko zaczynają zlewać się ze sobą i ewidentnie stanowią tło, nie ozdobę tytułu. Tą ostatnią są jednak mocniejsze demony, które wkraczają na scenę co jakiś czas i pełnią rolę bossów-zawalidróg, których pokonanie może sprawić problemy. Niekiedy stanowią autentyczne wyzwanie, któremu możemy sprostać metodą prób i błędów lub posiłkując się dość kosztownymi po pewnym czasie „pomagajkami” pozwalającymi zregenerować siły witalne. To duża zaleta gry.