Pierwsza odsłona DI ukazała się w 2011 roku, jednak sławę zdobyła już wcześniej, za sprawą nagradzanego filmowego zwiastuna, pokazującego „od tyłu” ostatnie chwile życia dziewczynki przebywającej z rodzicami na wakacjach w tropikach. Program doczekał się kontynuacji zatytułowanej Dead Island Riptide i na tym udział polskiej firmy w tworzeniu serii zakończył się. „Dead Island 2” przygotowuje firma Yager z Berlina.
Wrocławianie nie zrezygnowali z tematu, który zdążyli tak dobrze poznać. Przygotowali Dying Light – kolejną opowieść o żywych trupach. To bez dwóch zdań ich najlepsza produkcja, która śmiało może konkurować z największymi zachodnimi przebojami. Mało tego, pod wieloma względami jest od nich lepsza!
Idźmy na wschód
W inspirowanym Stambułem mieście Harran wybuchła tajemnicza epidemia – wirus zamienia ludzi w żywe trupy łaknące świeżego mięsa. Gracz wciela się w rządowego agenta, dostaje konkretne rozkazy i zostaje zrzucony nad miastem. Tam okazuje się, że czeka go niełatwe zadanie. Okolicą rządzą zwalczające się frakcje, wszędzie widać żywe trupy, na ulicach stoją porzucone samochody. Dzieje się sporo, ale scenariusz stanowi najsłabszy element gry – jest dość sztampowy, misje poboczne i wyzwania czasowe są schematyczne, a klasyczne zwroty akcji nie zaskakują.
Wielką zaletą gry jest otwarty świat. Harran po prostu czeka na zwiedzających. Możesz spacerować po ulicach, skakać po dachach, gonić i uciekać, wdrapywać się na gigantyczne wieże ze stali i betonu. Staniesz na szczycie budynku i będziesz podziwiać wschód słońca, wybierzesz się na przechadzkę w samo południe i zaczekasz w jakimś zakątku na nadejście chłodnej, deszczowej nocy. Właśnie po zmroku z w miarę bezpiecznego turysty zamieniasz się w zwierzynę i toczysz dramatyczny bój o przeżycie.
Łamaga, nie agent!
Podopieczny gracza, choć teoretycznie człowiek przeszkolony, początkowo ma ze wszystkim problemy. Łatwo się męczy, niezgrabnie wspina, skacze też jakoś tak niemrawo. Dying Light przypomina więc klasyczny survival horror, w którym gracz stara się unikać bezpośredniej konfrontacji. Po paru godzinach zabawy nie ma już większych problemów z wykonywaniem karkołomnych ewolucji godnych najlepszych parkourowców. Wreszcie w pełni można docenić to, co programiści Techlandu przygotowali dla graczy.
Przemierzanie miasta sprawia olbrzymią przyjemność, podobnie wdawanie się w bójki przy użyciu wszystkiego, co znajdzie się pod ręką, od noży po klasyczne kije baseballowe.
W walce z nieumarłymi zaskakująco skuteczne są też latarki UV. Część przedmiotów możesz też ulepszyć. Broń palna pojawia się, ale dopiero po pewnym czasie. Odgłos wystrzału ściąga na głowę problemy, gazrurki niszczą się, podobnie wspomniane kije, dlatego w Dying Light walka stanowi ostateczność, niepotrzebne ryzyko i spory koszt. Wrogów lepiej jest ominąć, o ile pozwala na to scenariusz. Ewentualnie można wezwać na pomoc przyjaciół w trybie co-op.
Brać go!
Przyjemnie jest zobaczyć kolejną polską grę po Wiedźminie i This War of Mine, która zbiera w zachodnich serwisach wysokie oceny. Są to oceny w pełni zasłużone – kupując grę Dying Light, otrzymujesz bilet na wycieczkę do bliskowschodniego miasta i gwarancję świetnej zabawy przez kilkadziesiąt godzin. Docenią to zwłaszcza miłośnicy żywych trupów i parkouru (ewolucje są znacznie bardziej wymagające od tych z Assassin’s Creed). Fani szybkiej akcji ucieszą się widząc, jak gra z upływem czasu zmienia się z rasowego survival horroru w bezpretensjonalną, dynamiczną krwawą ucztę. Techlandowi należą się wyrazy uznania!
PLUSY:
- Piękna grafika
- Olbrzymie, otwarte miasto
- Wciągające walki
- Świetny klimat
- Przeciętna fabuła
- Zapowiedziane rozszerzenia
MINUSY: