Bajeczna prostota
Konfiguracja nie nastręcza żadnych kłopotów. Ot, jeden moduł podłączamy do routera i parujemy z drugim, wciskając przyciski na obudowach każdego z modułów. Możemy też uruchomić standardowo skonfigurowane Wi-Fi – dane do logowania znajdują się na nalepce informacyjnej. Można też powielić już istniejącą sieć.
Zestaw ma jednak swoje ograniczenia. Przede wszystkim urządzenia muszą być podłączone do tego samego obwodu elektrycznego. Producent określa również maksymalny zasięg, licząc długość kabli – to 300 metrów. Nie powinniśmy także wpinać transmiterów w listwy rozdzielające. Wszystko to jest dość istotne – wraz z długością przewodów spada bowiem przepustowość zestawu.
Bez skrętki
Sprzęt testowaliśmy w warunkach domowych. Maksymalny transfer w gigabitowej sieci lokalnej, jaki udało się osiągnąć, to 41 MB/s wobec maksymalnych dla tej sieci 110 MB/s. Po podłączeniu zestawu w najdalszym względem routera gniazdku zmniejszył się do ok. 10 MB/s. To oczywiście wyraźnie mniej niż przy użyciu tradycyjnego okablowania – jednak w typowych zastosowaniach nie przeszkadza. Tym bardziej, że zestaw nie powoduje istotnych opóźnień. Ping wzrastał jedynie o 1–4 ms. Największą zaletą zastosowania TP-Link Powerline jest poprawa kultury pracy sieci Wi-Fi: zniknęły problemy z zasięgiem, opóźnienia i upload utrzymywały się zaś na takim samym poziomie, jak w przypadku routera. Jedynie prędkość pobierania ulegała wahaniom, utrzymując się jednak na poziomie ok. 70 Mbit/s.
To świetny zestaw, który z powodzeniem może zastąpić okablowanie RJ-45. Maksymalny transfer jest co prawda niższy niż w tradycyjnej sieci, ale najgorsze wyniki uzyskane w testach to jednak i tak o wiele więcej, niż trzeba, by bez kłopotu oglądać strumień wideo w rozdzielczości 4K. Wielkim plusem jest również łatwość obsługi: z zestawem poradzi sobie każdy.