Do sieci społecznościowych loguje się ponad trzy miliardy osób na całym świecie. Co minutę na Facebooka wrzucają 2,5 miliona postów, na YouTubie umieszczają pół tysiąca godzin materiału filmowego, a na Twitterze publikują 450 tysięcy tweetów. Rzadko kiedy myślimy, jak wyglądałyby portale społecznościowe, gdyby wszystko, co inni chcieli na nie wrzucić rzeczywiście się tam znalazło. Rzadko kiedy zastanawiamy się też, jakie jest prawdziwe oblicze zarządców wielkich platform. Niemieccy dokumentaliści Hans Block i Moritz Riesewieck pomyśleli i nakręcili o tym film dokumentalny „Czyściciele internetu” (The Cleaners), który obnaża mroczną stronę Internetu.
– Naszym celem jest stworzenie globalnej społeczności, umożliwienie każdej osobie na świecie podzielenia się z kimkolwiek czymkolwiek chce – deklaruje w świetle jupiterów współtwórca Facebooka Mark Zuckerberg. W tym samym czasie w ciemnym boksie biurowca w filipińskiej stolicy Manili, młoda dziewczyna filtruje przesuwający się po ekranie strumień zdjęć, filmów i postów. Ma do wyboru dwa klawisze: „ignoruj” – wtedy konkretna treść ujrzy światło dzienne. „Usuń” – to, czym ktoś chciał się podzielić „ze wszystkimi”, zniknie na zawsze. Ważna decyzja. Filipinka podejmuje ją 25 tysięcy razy dziennie, na jeden obraz poświęcając niewiele ponad sekundę. Przed jej oczami przesuwają się zdjęcia ukazujące akty pedofilii, pornografię dziecięcą, sceny seksualnej przemocy czy egzotyczne przedmioty wkładane w otwory ludzkiego ciała. I tak przez osiem godzin. Do pozbycia się wszystkiego, co nie spełnia standardów platform społecznościowych służy jeden przycisk. Delete.
Segregacja śmieci
Moderatorzy treści mediów społecznościowych, bo taką elegancką nazwę nadano ludziom od sprzątania internetowego brudu, pracują w firmach podnajmowanych przez korporacje z Doliny Krzemowej. Są one zlokalizowane na Filipinach czy w Indiach, bo w tych właśnie krajach jest duży odsetek bezrobotnych młodych osób, czyli taniej siły roboczej. Dla wielu jedyną możliwością pracy jest segregacja śmieci na wysypiskach za psie pieniądze. Więc segregują śmieci – tyle że w sieci. Wbrew pozorom zjawisko to nie jest wcale marginalne. W „Czyścicielach…” Collin Stretch, główny prawnik Facebooka, mówi o 10 tysiącach osób zatrudnionych w służbie „bezpieczeństwa informacji”. Sarah T. Roberts, badaczka nowych mediów z Uniwersytetu Kalifornijskiego, wspomina o „lekko licząc dziesiątkach tysięcy”. Inne źródła podają, że dla gigantów IT może pracować nawet 100 tysięcy Filipińczyków. Niemieccy reżyserzy dotarli do pięciorga, którzy zdecydowali się opowiedzieć swoje historie. Nie było to łatwe, bo Google, Facebook i inne tego typu firmy nie przyznają się do związków ze „sprzątającymi” podwykonawcami, a samych moderatorów zniechęcają do rozmów klauzule poufności zawarte w umowach i lęk przed utratą jedynego źródła utrzymania dla swoich rodzin. Wcześniej o procederze korporacji wykorzystujących siłę roboczą z krajów trzeciego świat do moderacji treści pisali dziennikarze gazet „The Guardian” i „The Wall Street Journal” oraz Sarah T. Roberts, która spędziła osiem lat dokumentując, w jaki sposób firmy z branży mediów społecznościowych cenzurują wyświetlane przez użytkowników treści, wykorzystując do tego zadania tanią siłę roboczą i naruszając nie tylko swobodę wypowiedzi internautów, ale i zdrowie psychiczne oraz fizyczne „przesiewaczy”.
Moderacyjne sita
Moderowanie treści na Facebooku to wielowarstwowe sito, którego gęsto utkane oczka mają oddzielić treści akceptowalne i niełamiące regulaminu od tych, które są nielegalne, szkodliwe lub obraźliwe. Pierwszą warstwę ochrony stanowią algorytmy, które odsiewają to, co nie pasuje do określonego wzorca. Sztuczna inteligencja jest w stanie rozpoznać
kształt ludzkich genitaliów, krew, nagie ciało
czy wulgarne słowa, jednak bez oceny intencji
nadawcy czy kontekstu – politycznego, społecznego lub artystycznego – nie jest w stanie określić, czy przekaz ten narusza jakiekolwiek granice.
Na drugą linię obrony pracujemy my sami – członkowie facebookowego plemienia – za każdym razem, gdy zauważając czyjś niepokojący wpis lub zdjęcie, klikamy przycisk „zgłaszam nadużycie”. Takich sygnałów potencjalnie kontrowersyjnej treści Facebook odnotowuje dziennie ponad milion.
I wreszcie sito trzecie – cyfrowi sprzątacze. To oni muszą poradzić sobie z brudem, który pozostał po przefiltrowaniu przez dwie wcześniejsze warstwy. Na decyzję o usunięciu fotografii kobiecych piersi, brutalnych aktów terrorystycznych, tekstów o seksie oralnym czy oddzielenie znieważenia od uprawnionej satyry mają kilka sekund. Mogą się pomylić trzy razy w ciągu miesiąca. A o to nietrudno, bo cyfrowych cenzorów na Filipinach czy w Indiach od nadawców treści publikowanych w Turcji, Stanach Zjednoczonych czy Polsce dzielą nie tylko tysiące kilometrów, ale też różnice kulturowe, wiedza i doświadczenia. Czasem bywa to dystans nie do pokonania, co świetnie ilustruje głośna sprawa usunięcia z Facebooka portretu nagiego Donalda Trumpa z małym penisem, namalowanego przez amerykańską artystkę Illmę Gore. – Moja sztuka jest tylko odwzorowaniem tematu. To nie jest rzeczywistość ani zdjęcie. Nie ma tu agresji ani seksualności – nie może się nadziwić Gore. W „Czyścicielach…” widzimy jak moderator przygląda się słynnemu zdjęciu PhanThi Kim Phuc, nagiej 9-letniej Wietnamki poparzonej napalmem. Fotografia, za którą Nick Ut zdobył nagrodę Pulitzera i World Press Photo stała się symbolem wojny w Wietnamie. Filipińczyk wie, że to ważne zdjęcie, ale musi kierować się wytycznymi. – A tu mamy małą dziewczynkę i genitalia – mówi. Delete.