Ż yjemy w czasach niebywałego rozwoju technologicznego właściwie w każdej dziedzinie życia, a futbol nie jest wyjątkiem. Czy piłka znalazła się za linią końcową, czy był faul w polu karnym, a może napastnik symulował? Od tego wszystkiego zależy podział milionów euro i nic dziwnego, że piłkarscy decydenci nie zamierzają pozostawić tak ważkich decyzji jedynie oku sędziego. Jak dokładne by ono było, nie jest przecież nieomylne. Tego samego nie można napisać o kamerze... a także miliardach kibiców śledzących zmagania w telewizji.
Na straży moralności
– Drzwi są zamknięte. Podjęta została decyzja o nieużywaniu technologii goal-line – mamy 2009 rok, powyższymi słowy sekretarz FIFY, Jerome Vackle podsumował prezentacje dwóch systemów (Hawk-Eye i Cairos) pozwalających określić, czy piłka przekroczyła całym obwodem linię bramkową. – Koniec końców decyzja rozbiła się o to, czy wierzymy, że przyszłość piłki nożnej opierać się będzie na technologii. Uważamy, że nie. Pozostawmy futbol takim, jaki jest. Nietrudno sobie wyobrazić, jak duża krytyka spadła wówczas na władze światowej federacji piłkarskiej. Ta była jednak nieugięta aż do 2012 roku, choć w innych sportach – jak tenis, krykiet, czy zdecydowanie nam bliższa siatkówka – powtórki wideo i systemy pozwalające na wetowanie decyzji sędziów były na porządku dziennym od dawna. A przecież niewiele jest sportów, w których jedno trafienie, jeden punkt, może być tak istotny dla losów pojedynku.
Prawdziwym chichotem historii były pierwsze Mistrzostwa Świata po odrzuceniu goal-line, gdy w 2014 roku w spotkaniu 1/8 finału, przy wyniku 2:1 dla Niemców, padł gol, którego sędzia nie uznał. A powtórki wskazywały wyraźnie, że piłka po strzale Franka Lamparda odbiła się już za linią bramkową naszych zachodnich sąsiadów. Ostatecznie zwyciężyli oni 4:1 i mogli poczuć sprawiedliwość dziejową – wszak w podobny sposób oszukani zostali w finale Mundialu z 1966 roku, jedynego, w którym zwyciężyli Anglicy.
Przed ponad półwieczem nie można było jednak marzyć o zaawansowanej technologii. Nic więc dziwnego, że w końcu federacja musiała ulec naciskom i w dwa lata po wspomnianym meczu między Niemcami a Anglią wprowadziła goal-line do użycia. Pierwszym turniejem, w którym użyto tej techniki, były Klubowe Mistrzostwa Świata w grudniu 2012 roku. Testowano wówczas dwa systemy – Hawk-Eye oraz GoalRef, ale ostatecznie na Mundial w 2014 roku do Brazylii „pojechało” niemieckie GoalControl. Na jego przykładzie doskonale można wytłumaczyć działanie właściwie wszystkich tego typu instalacji. Na koronie stadionu zainstalowanych zostaje 14 kamer – po siedem na każdą połowę boiska. Skierowane są one na bramki i jeśli w obrębie ich pola widzenia pojawi się piłka, zaczynają rejestrować jej ruch, odsiewając jednocześnie z obrazu piłkarzy. Dzięki temu futbolówka jest nagrywana w tysiącach klatek na sekundę, a następnie naniesiona na nieruchomą siatkę 3D, gdzie analizowana jest jej pozycja. Jeśli przekroczyła linię bramkową – sędzia otrzymuje informację na noszony przez niego zegarek.
Proste i skuteczne, choć zdarzały się sytuacje, w których komputer zostawał oszukany – jak choćby 6 lutego 2017 roku, gdy we francuskiej ekstraklasie kamery uznały za piłkę... żółtą bluzę bramkarza Bordeaux i poinformowały sędziego o golu. Ten na szczęście trafienia nie uznał, ale był to dowód, że nie można wykluczyć udziału człowieka w interpretacji danych. Gorzej mają się sprawy, gdy do pilnowania goal-line oddelegowani zostają niekompetentni ludzie. Do takich informacji dotarła w styczniu tego roku redakcja Sport.pl, która opublikowała wywiad z informatyczką Suzaną Castaignede, która pracowała przy GoalControl. Okazuje się, że goal-line czasem się myli i operatorzy muszą sami wysyłać potwierdzenie trafienia. Ba, mają nawet możliwość manipulacji obrazem piłki przekraczającej linię bramkową, który później widzimy w telewizji. Więcej na ten temat znajdziemy w będącej w przygotowaniu książce „Gol poza kontrolą”.