A może by tak pasywnie?
Parametry związane z mocą zasilacza są oczywiście najważniejsze, ale nie można przy tym pominąć kwestii chłodzenia. Dla fachowców to oczywistość, przywołajmy jednak pewien fakt: poprawna praca urządzeń elektronicznych jest warunkowana m.in. utrzymywaniem właściwych tzw. punktów pracy. Konstruktorzy podczas projektowania muszą uwzględniać tolerancję wykonania podzespołów oraz zmienność ich własności przede wszystkim w zależności od temperatury (gdy producent daje dłuższą gwarancję, to na pewno nie zapomniano też o kwestii starzenia się elementów).
W przypadku zasilacza jest to o tyle istotne, że jego niewłaściwa praca nie spowoduje np. spowolnienia działania komputera, lecz całkowicie ją uniemożliwi. Jeśli więc zajrzymy do środka pierwszego z brzegu modelu, to chyba nikt nie będzie zaskoczony widokiem wentylatora. Tak zbudowane są wersje aktywne oraz półpasywne (chłodzenie do pewnej granicy odbywa się pasywnie – praca biurowa czy przeglądanie internetu nie spowodują włączenia się „śmigła”). Są też odmiany całkowicie pasywne, w których cała obudowa jest radiatorem.
Wraz ze wzrostem temperatury może spadać zarówno sprawność, jak i wydajność zasilacza. Przy dużym obciążeniu w warunkach rzeczywistych zapewnienie odpowiedniego chłodzenia może być wyzwaniem – w jakiś sposób trzeba pozbyć się kilkudziesięciu watów w postaci ciepła. Dlatego też problemów może nastręczać montaż jednostki całkowicie pasywnej o większej mocy. Skoro bowiem zasilacz nie wymusza ruchu powietrza, to trzeba sobie poradzić inaczej.
Położenia urządzenia nie zmienimy, bo miejsce na zasilacz jest jedno i co najwyżej przy montażu można go obrócić o 180 stopni. W obudowie o jednolitej przestrzeni można osiągnąć właściwy efekt, ale w dzisiejszych dwukomorowych konstrukcjach trzeba mieć na względzie to, że nawet jeśli w drugiej części „piwnicy” nie ma zainstalowanych dysków twardych, to jest przegroda i są wyprowadzone kable. Konieczne jest też umieszczenie wentylatora z przodu obudowy, który wytworzy strumień powietrza – czyli w sumie zamienimy jedno „śmigło” na drugie. Możemy więc powiedzieć, że najlepsze są zasilacze półpasywne. Wybierać trzeba te, które mają pojedynczy duży wentylator, przy czym lepiej omijać konstrukcje korzystające z łożysk ślizgowych, gdyż mają one niewielką trwałość.
Jakość, sprawność, certyfikat
Trudniej jest ustalić detale dotyczące jakości zasilania. Urządzenia muszą spełniać normę ATX, ale nie jest ona zbyt restrykcyjna. Wartości napięć mogą się wahać w granicach ±5 proc. (tylko dla -12 V jest to ±10 proc.), a tętnienia nie mogą przekraczać 120 mV dla ±12 V oraz 50 mV dla wszystkich innych napięć. Wyróżniający się producenci osiągają wyraźnie lepsze parametry, ale w praktyce można to sprawdzić jedynie z użyciem oscyloskopu, więc albo znajdziemy test konkretnego modelu, albo wierzymy w dane prezentowane w specyfikacji technicznej.
Lepiej ma się sprawa z określaniem sprawności. Dzięki rozpowszechnieniu się certyfikatów 80 PLUS (patrz ramka na 2 76) mamy w miarę dobre informacje. Pamiętajmy przy tym, że zasilacze impulsowe pracują najlepiej, gdy są obciążone w granicach między 40 a 70 proc. Z kierowaniem się informacjami z etykiety nie popadajmy w przesadę: inwestycja w model ze znaczkiem Platinum raczej nigdy nie zwróci się w oszczędnościach na prądzie. Podkreślmy tu, że jeśli zasilacz ma moc nominalną np. 650 W, to znaczy, że jest ją w stanie oddać po stronie zasilanych urządzeń, z gniazdka zaś pobierze odpowiednio więcej (gdyby sprawność przy stuprocentowym obciążeniu wynosiła 90 proc., to byłyby to 722 W).