To oczywiście spora przesada, bo darknet w założeniu miał być miejscem wolnym od inwigilacji i taki też jest. Niestety, podobnie jak w przypadku dynamitu – szlachetne pobudki zostały wykorzystane do złych celów. Fakt, że tak bardzo trudno wyłuskać dane kogoś, kto korzysta z usług mrocznego oblicza sieci, przyciągnął przede wszystkim tych, którym anonimowość potrzebna jest do ciemnych interesów. Od ponad dekady przestępcy bawią się z policją w kotka i myszkę – jedni i drudzy czekają, aż przeciwnik wykona fałszywy ruch. Stróże prawa po to, by wyciągnąć gryzonia z nory, kryminaliści wykorzystują moment, by zmylić trop i zakopać się w ciemnej stronie internetu jeszcze głębiej.
Cebula ma warstwy
Na sieciowej mapie darknet zaistniał mniej więcej w 2004 roku. Wówczas to światło dzienne ujrzał The Onion Router, czyli sieć umożliwiająca całkowitą anonimowość. Zapewnianie niewidzialności jest oczywiście bardzo skomplikowanym procesem, jednak jego podstawy można wytłumaczyć w przystępny sposób. Otóż każde połączenie z siecią TOR jest przesyłane przez kilka serwerów tak, że po zakończeniu „wędrówki” nie sposób wykryć, gdzie została rozpoczęta. Po całym świecie rozsianych jest dziesięć tysięcy przekaźników (przy każdym wczytywaniu dowolnego adresu www „przechodzimy” przez sześć) oraz ok. 1500 bramek wyjściowych.
Przejmujemy IP użytkownika (bramki) znajdującego się na końcu łańcucha i w teorii to on może stać się celem policji, jeśli wykonujemy nielegalne czynności. Pozostałe adresy są niszczone wraz z przejściem przez kolejny węzeł – wykrycie IP wejściowego jest więc niemożliwe już po przejściu przez trzy, a przecież jest ich sześć. Choć liczba przekaźników jest wystarczająca do zachowania anonimowości i zaszyfrowania połączenia, to przy ogromie użytkowników okazuje się śmiesznie mała. Dlatego też TOR, obok cyberbezpieczeństwa, charakteryzuje się także bardzo niskimi prędkościami – strony ładują się wolno i wyglądają jak z poprzedniej dekady – im kod oszczędniejszy, tym dostęp do witryny szybszy. W związku z tym darknet jawi się jako narzędzie do przygotowania zbrodni doskonałej. W jaki więc sposób policja próbuje walczyć z przestępczością tak dobrze ukrytą? Wykorzystuje jedyny słaby element całej układanki – czynnik ludzki. O ile bowiem TOR zawsze zaszyfruje tożsamość użytkownika, to odpowiednie podejście może pozwolić na samodekonspirację przestępcy. I zdarza się to nader często.
Po co mi to?
Można by więc zastanawiać się, po co w ogóle korzystać z TOR-a? Wszak jest siedliskiem tego, co moralnie złe, a w dodatku ktoś może powiązać nas z przestępczością zorganizowaną. Na szczęście przynajmniej niewielka część dark webu jest wykorzystywana tak, jak zakładali to sobie twórcy. Dlatego też swoje miejsce znalazły tam instytucje walczące o prawa do prywatności (jak choćby Fundacja Panoptykon) oraz wszyscy ci, którzy mają dość wszechogarniającej inwigilacji w jawnym internecie. Darknet stał się platformą dla ludzi pokroju Edwarda Snowdena, którzy za cel obrali sobie wyjawianie tajemnic państwowych. W darknecie znajduje się m.in. specjalna wersja Wiki Leaks, na której można nie tylko udostępniać tajne dokumenty, ale także – o czym zazwyczaj się nie mówi –przeglądać je bez strachu, że ściągnie to na nas kłopoty ze strony organów państwowych.
Nic także nie stoi na przeszkodzie (może poza bardzo wolnym ładowaniem stron), by poprzez TOR-a korzystać choćby z Facebooka czy poczty elektronicznej. Trzeba jednak pamiętać, że wszystkie wiadomości wysłane poprzez portal społecznościowy, zapisywane są w jego zasobach. Na szczęście istnieją specjalnie skonstruowane, darknetowe, komunikatory, które zapewniają pełną anonimowość. Chyba najbardziej znaną aplikacją jest Ricochet, która dla każdej formy komunikacji tworzy osobny serwer (nie korzysta z usług pośredniczących), co – wraz z szyfrowaniem przesyłanych danych – pozwala na swobodną wymianę informacji. I z tego właśnie skwapliwie korzystają przestępcy.