O bon tonie w cyfrowym świecie
Bez zasad internetowego savoir vivreu poruszalibyśmy się po cyfrowym świecie niczym dzieci we mgle. Za nieprzestrzeganie dobrych manier w sieci nikt nie da nam po łapach, może nas jednak spotkać jednak z najbardziej surowa z kar odrzucenie przez wirtualną społeczność. Za co mogą nas znienawidzić, a za co pokochać internauci?
Był wrzesień 1993 r., kiedy jeden z głównych dostawców usług internetowych w USA udostępnił Usenet wszystkim swoim klientom. Do tego czasu z sieci grup dyskusyjnych korzystali tylko studenci uczelni wyższych, którzy musieli zachowywać się zgodnie z listą obowiązujących tam reguł. W ten sposób, wraz z napływem nowych, nieobeznanych z netykietą użytkowników (tzw. newbies), sieć trafiła pod strzechy.
Cyfrowy folklor
Wraz z „wiecznym wrześniem” (to usenetowe wyrażenie slangowe ukuł Dave Fisher) rozpoczęła się nowa era w historii internetu. Olia Lialina i Dragan Espenschied, artyści i badacze internetowej archeologii, nazwali ją erą cyfrowego folkloru. –Ten wypełniony zastępami ślicznych kociąt, śmiesznymi gifami, demotami, łańcuszkami szczęścia, bEłKoTlIwYmI KOMENTARZAMI i wszędobylskimi emotikonami świat nie oznacza bynajmniej upadku kultury i dobrego smaku – piszą w swojej książce „Digital folklore”. Po prostu w ten sposób – przez użytkowników dla użytkowników – tworzony jest piękny, choć dla wielu niezrozumiały, język nowych mediów.
W egalitarnym i wielowątkowym świecie internetu wolno wszystko, ale tylko pozornie. Za brak dobrych manier w sieci nikt nas formalnie nie ukarze (chyba że przekroczymy cienką zarysowaną prawem granicę), może nas jednak spotkać jednak z najbardziej dotkliwych kar – odrzucenie przez wirtualną „rodzinę”. Niepotrzebna jest cyberpolicja – internetowa społeczność broni się sama. Złamanie przyjętych zasad skutkuje nieprzyjemną reakcją innych użytkowników, a jeśli reprymendy nie pomagają – zgłoszeniem nadużycia i odcięciem „niegrzecznego” osobnika od określonej usługi internetowej przez jej administratora.
Sęk tylko w tym, że nie do końca wiadomo, o jakie zasady chodzi. W połowie lat 90., gdy powstawały pierwsze kodeksy etyki dla użytkowników sieci, tworzone przez Kolumbów internetu, na świecie było ok. 200 mln komputerów, a dostęp do sieci miało zaledwie trzy procent mieszkańców globu. Dziś internauci stanowią ponad połowę 7,5-miliardowej populacji, a online przebywamy dłużej niż w realu (mieszkańcy Tajlandii buszują po internecie przez ponad 9 i pół godziny każdego dnia!). Nic więc dziwnego, że cyfrowy savoir vivre, który ograniczał się niegdyś do kilku prostych reguł, z biegiem czasu nie tylko rozrastał się, ale i nabierał znaczenia, tak jak i cała wirtualna rzeczywistość. Daniel Post Senning, praprawnuk Emily Post, amerykańskiej ikony dobrych manier i autorki poradników o etykiecie, opracowując 18. wydanie książki swojej babci, e-manierom chciał poświęcić dodatkowy rozdział. Treści było tak wiele, że szybko zmienił zdanie i napisał całą książkę o etykiecie w cyfrowym świecie: „Manners in a Digital World: Living Well Online”.
Co dziś oznacza przyzwoite zachowanie w internecie? Kilkanaście lat temu, gdy internetowa aktywność ograniczała się do korzystania z e-mailowej poczty, grup dyskusyjnych, IRC-a czy komentowania wpisów na blogach i teledysków na YouTubie, odpowiedź na to pytanie była o niebo prostsza. Wraz z nadejściem ery Facebooka, Instagrama, Twittera, GoldenLine’a i LinkedIna, Snapchata czy Google+ przybyło światów, w których obowiązują odrębne zasady postępowania, normy społeczne i sposoby interakcji.
Netykieta dla hejterów
Problem z etykietą cyfrowego świata bierze się jednak nie tylko z rozmiarów i tempa internetowej ekspansji, ale też braku autorytarnego gremium czy instytucji, która swoją marką usankcjonowałaby listę obowiązujących reguł – takiej jak na przykład Rada Języka Polskiego, do której w chwili wątpliwości każdy posługujący się językiem ojczystym może zwrócić się i otrzymać kompetentną poradę. Zgnębiony internauta, który nie wie po której stronie talerza ma położyć cyfrowe sztućce, zdany jest na krążące w sieci zasady netykiety, opracowywane lub powielane przez mniejsze lub większe autorytety cyfrowego świata, ale najczęściej po prostu przez innych użytkowników.
Nie używaj wulgaryzmów. Nie spamuj (np. wysyłając niechciane linki). Nie trolluj. NIE KRZYCZ (pisząc wielkimi literami) ani nIe BeŁkOcZ (pisząc na przemian wielkimi i małymi). Nie nadużywaj emotikon, przesyłając buziaczki:*, :*, :*. Na forach dyskusyjnych pisz na temat, ogranicz dygresje. Zanim zadasz pytanie, skorzystaj z FAQ lub przeszukaj forum pod kątem danego tematu. Nie przesyłaj łańcuszków. Traktuj innych z szacunkiem, nie wdawaj się w kłótnie… To podstawowe zasady powtarzające się w krążących po necie listach cyfrowych dobrych manier – można je znaleźć również w Wikipedii. Dla wielu internatów są tak naturalne jak używanie klawiatury i myszki, jednak dla zaskakująco sporego grona – niekoniecznie.
Świadczy o tym choćby intensywność zjawiska hejtu, naszej nadwiślańskiej specjalności, który nieprzerwaną falą przelewa się przez internet. Prosto i jasno sformułowane zasady ruchu drogowego w sieci są potrzebne zwłaszcza tam, gdzie nie można odwołać się do „spontanicznego poczucia przyzwoitości”, o którym wspomina prof. Bralczyk w rozmowie z naszym magazynem – bo nie każdy takie poczucie ma. Pozwalają też ostudzić temperaturę emocji, które – jak pokazują wyniki badań dr Magdaleny Kamińskiej z Instytutu Kulturoznawstwa Uniwersytetu im. A. Mickiewicza w Poznaniu – w wersji online rosną nieporównywalnie szybciej. –Brak fizycznego zagrożenia ze strony adwersarza sprawia, że ludzie czują się bezkarni i podgrzewają temperaturę dyskusji – zauważa Kamińska. Wreszcie netykieta jest nam potrzebna, by edukować najmłodszych użytkowników sieci, a to właśnie z ich grona wywodzi się największa liczba hejterów.
Za co nas znienawidzą, a za co pokochają na Facebooku?
Online shaming
To właśnie media społecznościowe są sferą, w której świat online najbardziej przenika do świata offline i vice versa, co w znacznym stopniu komplikuje kwestię dobrych manier. Niefortunny komentarz rzucony na Facebooku czy kontrowersyjna fotka opublikowana na Instagramie mogą mieć nieciekawe, a nawet groźne skutki w rzeczywistości. Słynny tweet Justine Sacco, wysłany z samolotu lecącego do Kapsztadu: „Podróż do Afryki. Mam nadzieję, że nie dostanę AIDS. Żartuję. Jestem biała”., przez który nowojorska szefowa działu PR straciła posadę natychmiast po wylądowaniu, to klasyka tego, co określa się dziś mianem „online shamingu”. Sieci społecznościowe mogą pomóc w znalezieniu pracy, ale równie często dają podstawę do jej utraty. Lista osób zwolnionych za facebookowe gafy rośnie równie szybko, jak szybko mnożą się wątpliwości związane z tym, co tu wolno, a za co czekać nas może towarzyski lincz czy nawet zesłanie w cyfrowy niebyt. –Wiele osób myśli, że na Facebooku nie obowiązują zasady savoir vivre’u, które są naturalne w rzeczywistym świecie. Ale są w błędzie – mówi Łukasz Kiełban, bloger (www.czasgentlemanów.pl) i autor e-booka „Netykieta – kultura komunikacji w sieci”.
Makabryczne wpadki
Weźmy choćby delikatną kwestię śmierci czy choroby bliskiej osoby. Czy informować o niej na Facebooku? Tak, ale oszczędnie i raczej najbliższych znajomych – radzi Daniel Post Senning, amerykański guru od cyfrowej etykiety. Czy jednak, jeśli polubimy taką wiadomość, będzie to wyraz szacunku dla zmarłego, czy wręcz przeciwnie? Facebook sam podsunął rozwiązanie, udostępniając opcję „in memoriam”, którą mogą wybrać bliscy zmarłej osoby, jeśli życzą sobie, by na profilu pojawiły się wspomnienia lub kondolencje. Jednak sam przy tym popełnił makabryczną gafę, uśmiercając wielu użytkowników przez zmianę statusu ich konta na „in memoriam”. Wpadka nie ominęła konta samego Marka Zuckerberga, którego znajomi mogli przeczytać na jego profilu „Mamy nadzieję, że wszyscy, którzy znali Marka Zuckerberga, znajdą pocieszenie we wspomnieniach innych…”. Oczywiście Facebook przeprosił za swój błąd, ale niesmak – jak po każdej gafie – pozostał. Wpadki użytkowników serwisów społecznościowych szybko stają się obiektem żartów innych internautów, tak jak choćby uprzejme życzenia powodzenia złożone na Facebooku piszącym maturę przez Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Do grafiki przedstawiającej maturzystę dodano napis „Życzymy powodzenia tegorocznym maturzystą” zawierający oczywisty błąd ortograficzny, co sprawiło sporo uciechy uczniom.
Mania hasztagowania
Wygoda i bezpośredniość kontaktu, jaką oferują sieci społecznościowe, sprawiają, że często tracimy czujność w kwestii manier. Niesłusznie. –Pomimo pozorów bliskości media te należą do najbardziej publicznych przestrzeni – zauważa Scott Steinberg, jeden ze znanych biznesowych strategów zza oceanu, autor „Netiquette Essentials: New Rules for Minding Your Manners in a Digital World”. Dlatego nie warto tu dzielić się skrajnymi poglądami na politykę czy przemyśleniami na kontrowersyjne tematy. Złota zasada, aktualna nie tylko w najpopularniejszym medium społecznościowym, brzmi: cokolwiek, co może urazić, obrazić czy podburzyć innych użytkowników, zachowaj dla siebie. Listę najbardziej irytujących zachowań w sieci w tym roku otwierają stosowane w nadmiarze hashtagi. Mania hashtagowania ogarnęła cały wirtualny świat i trudno się temu dziwić. Popularne płotki, które w nowej roli pojawiły się dekadę temu na Twitterze, pozwalają znakomicie organizować informacje, łatwiej ich szukać i promować. Jednak #nadużywanie #hashtagów #w #niemal #każdym #zdaniu narusza netykietę.
Słit misiaczq, bedziesh grzeczny
Miarą kultury jest język i zasada ta nie omija mediów społecznościowych. Kiedy więc na pytanie „jak najlepiej pisać na Facebooku” odpowiadamy „po polsku”, nie ma to w tym krzty ironii. –Skrótów i slangu online używajmy tylko w najbardziej nieformalnych rozmowach, a najlepiej wcale – radzi Steinberg. Skracanie wyrazów np. poprzez usuwanie niektórych liter (smchd zamiast samochód), spolszczanie wyrazów pochodzących z języka angielskiego (np. słit zamiast sweet), zmiana polskich dwuznaków na fonetyczne odpowiedniki angielskie (np. bedziesh zamiast będziesz), zastępowanie „ku” lub „k” formą „q” (np. misiaczq zamiast misiaczku) i inne przejawy kreatywnej internetowej nowomowy niekoniecznie zasługują na stempel „lubię to”. Profesor Jerzy Bralczyk w krótkim wykładzie na YouTubie już wiele lat temu zwracał uwagę na to, że nie ma żadnego powodu, by w korespondencji internetowej rezygnować z polskich ogonków.
I na koniec coś dla miłośników randkowania w sieci. Psychologowie społeczni i socjolodzy, próbujący nadążyć z opisywaniem nowych zjawisk w sieci, określają te zachowania jako ghosting i zombing. „Metoda na ducha” to nic innego jak kończenie znajomości bez słowa i bez żadnej konkretnej przyczyny, np. przez zablokowanie nas na portalu społecznościowym. Zombingiem mamy do czynienia wtedy, gdy ktoś, kto wymazał nas ze swojego życia (np. przez ghosting), nagle „wstaje z martwych” i zasypuje wiadomościami. Żaden z tych specyficznych sposobów interakcji nie ma nic wspólnego z porządnym zachowaniem w życiu. W sieci również.
„Jeśli nie wiesz, jak należy się w jakiejś sytuacji zachować, na wszelki wypadek zachowuj się przyzwoicie” – napisał wiele lat temu Antoni Słonimski. Niestety dziś nikt z nas nie ma go wśród znajomych na Facebooku.
Spontaniczna przyzwoitość
Rozmowa z prof. Jerzym Bralczykiem, wykładowcą w Instytucie Dziennikarstwa Uniwersytetu Warszawskiego, wiceprzewodniczącym Rady Języka Polskiego.
Jaką rolę pełni netykieta?
Wszędzie tam, gdzie mamy do czynienia z nowymi sposobami komunikowania się, pojawiają się zasady, które mniej mają wspólnego z restrykcyjnie postrzeganym zbiorem przepisów, a więcej z chęcią podtrzymywania kontaktu, bycia z innymi na płaszczyźnie wzajemnego szacunku. Netykieta wydaje mi się formą spontanicznie odczuwanej przyzwoitości w kontaktach.
Czy cyfrowego savoir vivre’u nie należałoby jakoś sformalizować?
Oby tak się nie stało! Życzyłbym sobie, aby netykieta jak najdłużej pozostawała w sferze wrażeniowej, odnoszącej się do naszego poczucia taktu i przyzwoitości – wartości, które niekoniecznie muszą być kodyfikowane.
Jeszcze nigdy w dziejach tak wiele osób nie było w stanie wypuszczać w świat słów bez żadnej kontroli korektorsko-redaktorskiej, jak teraz – w internecie. Jaki jest ten nasz internetowy przekaz?
Zawsze było tak, że upowszechnienie czy zwiększony dostęp do czegoś relatywnie obniżał poziom tego czegoś. Kiedyś wydawano drukiem tylko najbardziej wartościowe dzieła, ale gdy technologia ta zaczęła się upowszechniać, pojawiało się coraz mniej rzeczy godnych uwagi. To szczególne zrównanie nadawcy z odbiorcą, jakie ma miejsce w internecie, oraz uczynienie nas wszystkich twórcami w naturalny sposób pogorszyło jakość przekazu. Skądinąd bardzo sympatyczną chęć bycia w sieci, w chmurze czy w czymkolwiek innym postrzegam per saldo jako zjawisko pozytywne, ale to oczywiste, że nie wszyscy należą do elit. Kiedy jednak zaglądam na blogi związane z książkami, zdumiewa mnie wysoki poziom przemyśleń i pomysłów anonimowych osób, które się tam prezentują.
Czy osoby, które piszą do Rady Języka Polskiego ze swoimi językowymi wątpliwościami, to też internauci?
Dostaję wiele listów od osób udzielających się na forach dyskusyjnych. O ile w mowie jesteśmy bardziej spontaniczni, o tyle w piśmie już się krępujemy i stajemy się refleksyjni, uważni. To, że problemy językowe stają się dla wielu osób ważne, jest też zjawiskiem pozytywnym.
Czy netykieta ma szansę w starciu z hejtem?
Na temat hejtu nie mam nic nowego ani ciekawego do powiedzenia, poza tym, że jestem przeciw.