Test gry Dishonored 2
Gracze pecetowi najgłośniej żalą się właśnie na kiepską optymalizację niekonsolowego Dishonored 2. I rzeczywiście, nawet posiadacze komputerów wyraźnie przewyższających wymagania rekomendowane (w ramce podajemy minimalne!) muszą borykać się z grą w 30 fps-ach oraz obniżoną jakością grafiki, jeśli nie chcą, by głównym przeciwnikiem czającym się na XIX-wiecznych ulicach były agresywne spadki płynności animacji.
Wystarczy jednak przeboleć rozmyte tekstury, by dostrzec w tytule skradankę doskonałą
– choć to określenie nie do końca oddaje ducha serii. Przebycie poziomu po cichu,
z ograniczeniem się do skakania po dachach, przemykania w cieniu i ogłuszania ofiar, napawa dumą, ale z powodzeniem da się też uczynić z gry festiwal widowiskowego podrzynania gardeł, ucinania kończyn i oddawanych z bliska strzałów w głowę. Inna rzecz, że z każdym kolejnym trupem, zwłaszcza w razie zgonów cywili i celów „polowania” prowadzonego na danej mapie, szczęśliwe zakończenie się oddala.
Decyzja przekłada się także na zestaw dostępnych mocy nadprzyrodzonych – Corvo spowolni czas czy przejmie kontrolę nad umysłem szczura, a dziewczyna sięgnie do psychiki strażników lub wyśle przodem iluzoryczną bliźniaczkę. Ojciec i córka dysponują też talentami umożliwiającymi teleportowanie się na krótkie odległości. Pozwala to błyskawiczne przemieszczać się między zaalarmowanymi przeciwnikami oraz unikać pojawiających się później mechanicznych żołnierzy i dysponujących własną magią wiedźm.
Do zwiedzania motywują poukrywane
w niedostępnych miejscach amulety, służące do odblokowywania zdolności i rozwijania bohatera, jak również znajdowane co krok lokalne gazety i podsłuchiwane rozmowy – dzięki nim czuć, że kroczy się przez świat, który żyje. I całe szczęście, bo aż żal byłoby ukończyć grę tylko jednym bohaterem i tylko w jeden sposób
