Test gry Mass Effect: Andromeda
Nie trzeba znać Mass Effectów, by cieszyć się nową częścią – perypetie komandora Sheparda stanowią w niej odległe tło. Ci, którym konflikt ze Żniwiarzami jest obcy, będą wręcz bawić się lepiej, nie porównując ME:A
z ambitną trylogią „strzelanych” erpegów.
Postać młodego, zapalczywego Pioniera pasuje do lżejszego charakteru opowieści, ale jakby w rezultacie głównemu wątkowi brakuje ważkich decyzji i zapadających w pamięć scen. Z kolei wplatane w dialogi luzactwo czasem mierzi – jak w wielkim finale, gdzie bohater polskiej wersji wyzywa Głównego Złego od pozerów. Z rytmu wybija też groteskowa mimika i rozbiegane oczy ludzkich rozmówców.
Przyjemnie ogląda się też walkę. Modyfikowalnych pancerzy i różnie działającej broni jest na pęczki (aż żal, że nie można jej dać reszcie drużyny), eksplozje granatów, dym
i rozbłyski plazmy wyglądają fenomenalnie, traktowani zakrzywioną grawitacją kettowie wpadają na ściany jak szmaciane lalki. Bohater hyca między osłonami, korzystając z plecaka odrzutowego, więc niemałą frajdę sprawia gra na wyższym poziomie trudności, flankowanie i łączenie zdolności postaci w zabójcze kombinacje. Lepiej jednak wypada to w misjach co-opowych, bo, podobnie jak wróg, komputerowi towarzysze nie umieją współpracować i ochoczo giną, pozostając pod ostrzałem.
Tym większa szkoda, że autorzy skąpią graczom wzruszeń i wątpliwości. W mig robi się oczywiste, że sztuczna inteligencja pomagająca kochanemu przez pół galaktyki młodzikowi znajdzie wyjście z każdej opresji i, jak to w amerykańskim filmie, wszystko się ułoży. Choć kto wie, może to dopiero początek nowej trylogii, a o zakończeniu części trzeciej znów będzie się mówić latami?.
